Wspomnienia z Kazachstanu - część 4 - Zgromadzenie Księży Marianów - Tajynsza

Idź do spisu treści

Menu główne:

Wspomnienia z Kazachstanu - część 4

... > Wspomnienia > Wspomnienia z Kazachstanu


Z roku na rok ubożeliśmy coraz bardziej. Wszystko niszczyło się i wydzierało, a do tego Mama coraz to wymieniała coś na nabiał u gospodyń w naszej wsi: resztę odzieży, bielizny pościelowej, naczyń kuchennych. Niektóre nasze rzeczy były wymienione lub sprzedane na bazarach w rejonie lub w Aktiubińsku, np. maszyna do szycia. Mama nie szyła, bo brakowało nici. Do powiatu na bazar też Mama jeździła kilka razy. Jeśli coś sprzedała za pieniądze, to od razu kupowała tam żywność.


Zawsze mi było żal każdej naszej rzeczy, z którą trzeba było rozstać się. Prawie wszystko szło za bezcen np. średniej wielkości złoty pierścionek, całkiem jak nowy, kupiony przed samą wojną w 1939 r. Mama oddała za 5 litrów prosa. Kupiła go we wsi nauczycielka. Mama tylko powtarzała, że to wszystko to rzecz nabyta, żebyśmy tylko zdrowi byli i przetrwali.


W 1943 r. w zimie było bardzo ciężko. Panował głód, trudno było coś zdobyć. Kto miał żywność, trzymał dla siebie. W kołchozie na jakąś dziwną chorobę chorowały konie, a do tego jeszcze miały świerzb. Były leczone, ale bez skutku. Padały jeden po drugim. Mama pracowała wówczas w stajni. Dyżury przy chorych koniach trwały dzień i noc na zmianę. Z każdej padniętej sztuki Mama musiała zdjąć skórę, to był obowiązek. Mięso trzeba było jeść, bo prawie niczego nie można było dostać ani wymienić.


Przez cały czas byliśmy pozbawieni na wsi opieki lekarskiej. Do 1941 r. czerwca był punkt sanitarny, gdzie zatrudniony był felczer
Rosjanin, ale został powołany na wojnę. Placówka ta była marnie wyposażona. Oprócz termometru prawie niczego tam nie było, tyle że lżejsze choroby potrafił rozpoznać. Długo było nieczynne. Gdy przywieźli kilka rodzin Rumunów do Michajłowki, punkt sanitarny został ponownie czynny. Pracowała tam felczerka Rumunka.

Za cały czas naszego pobytu jeden raz, w 1942 r., na wiosnę, przyjechali z powiatu i szczepili całą ludność wsi przeciw tyfusowi brzusznemu. Szczepienie było trzykrotne, w odstępach tygodniowych. Były to zastrzyki w przedramię, po których wszyscy chorowali. Pojawiały się duże obrzęki i wysoka temperatura. Na tyfus brzuszny ludzie chorowali tylko w lecie. Tyfus był najgroźniejszą chorobą. Przeważnie każdy umierał i tego wszyscy baliśmy się najbardziej. Chorych na tyfus zabierano przymusowo do szpitala na oddział zakaźny i tam umierali. Szpital powiadamiał rodzinę i koniec. W Michajłowce z Polaków zmarły na tyfus brzuszny 2 osoby, których nie zdążono odwieźć do szpitala, a jedna w szpitalu w powiecie.


Wszystkie inne choroby i dolegliwości, których nie brakowało w wycieńczonych organizmach, były nieleczone. Tamtejsi ludzie znali trochę sposobów znachorsko-ludowych i w miarę potrzeby pomagali Polakom. Kiedy w czerwcu 1942 r. ukąsiła mnie żmija w nogę, starsza kobieta, Niemka, uratowała mi życie. Polacy nie znali na to sposobu.


Gdy organizowano Polską Armię z naszej wsi do wojska nikt nie poszedł, tylko dwaj bracia Krajnik Sławek i Michał pojechali do junaków, bo byli za młodzi do wojska.


W naszej wsi nic takiego strasznego nie działo się, Polacy nie stawiali oporu, nie buntowali się. Pracujący wykonywali polecenia brygadzistów. Przez cały czas pobytu w Kazachstanie Polakom kilka razy zmieniano dokumenty.


NKWD przyjeżdżało coraz to z powiatu i razem z predsiedatielem kołchozu na zebraniach usiłowali Polaków nakłaniać, żeby wstąpili do kołchozu. Nikt ich nie posłuchał, każdy tłumaczył, że nie ma majątku na wkład. Oni odpowiadali, że wystarczą ręce do pracy.


Członkostwo w kołchozie równałoby się przyjęciu obywatelstwa rosyjskiego. Na zebraniach, które trwały po kilka godzin po pracy, do późnych godzin nocnych, krzyczeli, że Polacy siedzą na walizkach, myśląc, jak by do Polski wrócić, mówili: „My was tu na wycieczkę nie przywieźli
jak rak wylezie na dach i gwizdnie, wtedy wy Polskę zobaczycie”. Po takich zebraniach robiło nam się jeszcze smutniej. Ludzie wątpili w swoje nadzieje, płakali, rozpaczali, zbierali się po cichu na wspólne modlitwy i śpiewali pieśni do Boga. Jedni drugich podtrzymywali na duchu i znów powracała nadzieja, że może kiedyś powrócimy do Polski.

Ciąd dalszy nastąpi...

Zofia Wonka
Przedruk za: Głos Polski,
Nr. 28 (lipiec - sierpień - wrzesień 2009)



...czytaj dalej...

 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego