Wspomnienia z Kazachstanu - część 2 - Zgromadzenie Księży Marianów - Tajynsza

Idź do spisu treści

Menu główne:

Wspomnienia z Kazachstanu - część 2

... > Wspomnienia > Wspomnienia z Kazachstanu


Bagaże trzeba było oddać do "gruzowych wagonów". Przy sobie można było mieć pościel, trochę ubrania i żywności. Codziennie otrzymywaliśmy po pół okrągłego bochenka chleba na osobę, na 5 osób wynosiło to 2 i 1/2 bochenka. Mama składała chleb do worka. Nie nadążaliśmy jeść, bo był suchy. Nie mieliśmy co pić. Z wodą było krucho. Nieraz krasnoarmiejcy podali wiaderko "kipiatku ", ale ta woda nie nadawała się do spożycia, gdyż na wierzchu pływała ropa. Po zatrzymaniu się pociągu na stacjach, Rosjanie podchodzili pod wagony i prosili o chleb, a my o wodę. I tak przez okna wagonów odbywała się wymiana. Polacy rzucali chleb, spuszczali dzbanki i butelki, obwiązane sznurkami i wciągali wodę.

Wieźli nas tak około 2 tygodni. Jedna lokomotywa ciągnęła, a druga pchała, kilkadziesiąt wagonów z ludźmi. Było ciasno. Cały czas sprawdzali obecność. Wchodzili do wagonów krasnoarmiejcy i wyczytywali ludzi ze spisu. Każdą osobę wyczytaną musieli zobaczyć. Chorych i zmarłych zabierano. Przeważnie były to starsze osoby i dzieci.

Pamiętam, jak Mama zamartwiała się i prosiła Boga, żeby tylko któraś z nas nie zachorowała. Miałam dwie siostry w wieku 6 lat i 3,5 roku. Na szczęście, nikt z naszej rodziny nie zachorował, ani nie zmarł podczas podróży. Dojechaliśmy do stacji kolejowej Martiek w Kazachstanie. Tam wyładowali cały transport ludzi i bagaże z "gruzowych wagonów ". Kto miał jakiś bagaż musiał iść na tą stertę by go odszukać. Różnie to było, bo ludzie zamieniali na swoją korzyść i kradli jedni drugim. Mama z Ciocią poszły po bagaże, a ja pilnowałam siostrzyczek i tego, co mieliśmy przy sobie. W tym czasie przyszło dwóch mężczyzn i zabrali nam duży worek chleba. Mama z Ciocią znalazły prawie wszystkie bagaże, bo były podpisane kopiowym ołówkiem na mokro.

W Martuku zakwaterowali nas na krótko w domach murowanych z czerwonej cegły, które nie były jeszcze wykończone. Nie było wstawionych okien, tyle, że był dach nad głową. Zwoływali dorosłych i mówili, że roześlą nas po 10-15 rodzin po kołchozach i żeby zapisywać się, kto z kim chce być razem. Ale niestety, ci, co się zapisywali, żeby być razem i tak zostali wymieszani w taki sposób, że nawet nie wiedzieli, gdzie kto jest, jak zostali rozwiezieni. Z Martuka wywieźli nas ciężarówkami. My trafiliśmy do wsi Michajłowka, Chobdyńskij rejon, Aktiubinskaja obłast. Przyjechaliśmy przed 1 maja.

Step był pokryty różnokolorowymi tulipanami. Pięknie to wyglądało. Kiedy wyładowali nas z samochodów ciężarowych, zrobiło się zbiegowisko. Kto mógł przyszedł zobaczyć Polaków. Ludzie płakali - mówili „Co my na tej pustyni będziemy robić?”. Predsiedatiel kołchozu, który był obecny przy naszym przyjeździe powiedział: "Raboty, piesku i sołnca wsiem chwatit, przywykniete ".

Wieś była zamieszkana w większości przez Niemców. Domy stały równo, w 4 rzędach, co tworzyło wzdłuż wsi dwie ulice. Kilka domów było okazalszych, wewnątrz miały sufity z desek. W innych domach sufity były strome. To był od razu dach. Nie było strychu ani podłóg drewnianych, tylko ubita równo ziemia jak na klepisku. Domy były zbudowane z gliny, wody i plew ze zboża, z takich "kirpiczy " (podobne wielkością do teraźniejszych pustaków). Domy gliniane z tej masy były trwałe, nie rozmywały się z braku deszczu w tym klimacie.

Ludzie, którzy posiadali więcej bagażu, byli chętniej przyjmowani na stancję, bo mogli coś więcej dać. Kto nie miał niczego, był w jeszcze gorszej sytuacji. Mieszkania nie dali. Każdy sobie musiał szukać. Pieniędzy nie było. Ale na co też by się przydały, jak niczego nie było do kupienia? Można było tylko coś wymienić za żywność, której tubylcy niewiele posiadali. Byliśmy oddaleni 500 km od stacji kolejowej, od (powiatu) rejonu 350 km. Wieś od wsi była w odległości od 80 km do 120 km.

Bez przepustki z Selsowietu nie wolno było nigdzie się oddalać. A do tego, kto by się odważył, skoro nie było wyznaczonego traktu, ani drzew przydrożnych, ani żadnych słupów, ani drogowskazów? Niebo i ziemia. Po prostu piach. Drogi były polne, zawiane w lecie piachem, w zimie śniegiem, a do tego jeszcze wilki chodziły sobie przez cały rok. Najgorzej było w zimie, gdy drogi były zaśnieżone. Wtenczas błądzili w stepie ci, co musieli jechać gdzieś służbowo. Mama z Ciocią pracowały w kołchozie. Wykonywały różne prace w polu, na wiosnę i w lecie. Podczas pilnych prac w polu, do domu przyjeżdżały raz na dwa tygodnie. Mieszkały w stepie, w wozach podobnych do wagonów. Ziemia, którą kołchoz uprawiał była oddalona daleko od wsi, dlatego nie opłacało się codziennie ludzi dowozić wołami, bo trwało to za długo. Tylko wodowozy dowoziły wodę co dzień w step, w drewnianych beczkach.

Ciąd dalszy nastąpi...

Zofia Wonka
Przedruk za: Głos Polski, Nr 26 (styczeń - luty - marzec 2009)



...czytaj dalej...

 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego